Fantastyka to syf!

Tekst oryginalnie ukazał się w lipcu 2005 roku

Fantaści, jako zwarte grupa ludzi, wierzących święcie, iż ich hobby czy idee fixe kogokolwiek obchodzi i – co więcej – że społeczeństwo jest nastawione do nich wrogo, mają
tendencję do tworzenia oblężonych twierdz i reagowania histerycznie na każdą próbę analizy i w rzeczy samej na każdą opinię, pochodzącą z zewnątrz. Do tego z jakiejś
niewytłumaczalnej przyczyny fantaści ubrdali sobie, że fantastyka przyciąga osoby o inteligencji wyższej, niż przyciągane – na przykład – przez romans. Wystarczy jednak
zajrzeć na dowolne forum dyskusyjne, poświęcone fantastyce, aby zobaczyć jasno, że odsetek idiotów i „dyslektyków? jest taki sam, jak na wszelkich innych forach.

Dawno temu, kiedy jeszcze czytałem NF i tolerowałem jej prostytucję recenzyjną, można było w owym piśmie przeczytać regularnie o zasiekach, barakach i „getcie? fantastyki.
Coś żałosnego i pompatycznego było w tym, jak redaktorzy wystawiali na wyimaginowane „zewnątrz? armaty i karabiny zwalistej argumentacji, udowadniając samym sobie, że getto
istnieje, ale niesłusznie. Skąd się wziął pomysł, że kogokolwiek tak naprawdę obchodzi co czyta brodaty starszy pan, albo mroczny-młody z brudnymi włosami, to naprawdę jest
dla mnie tajemnicą. Podobne zjawisko zaobserwować można w złączonym ze światkiem fantastów swiatkiem erpegowców. Większość ludzi nie wie nawet, że coś takiego istnieje, ci,
którzy wiedzą, najczęściej nie mają o nim żadnej opinii (mimo wysiłków erpegowców, aby swoje hobby ukazywać jak najnegatywniej się da), ale erpegowcy uważają się za
niezrozumianych, pogardzanych, znienawidzonych i Bóg wie co jeszcze. Najprawdopodobniej człowiek lepiej się czuje, marząc sobie, jak to miliardy ludzi na świecie (a zwłaszcza
Kościół Nazistowso-Ludobójczo-Rasistowso-Kukluxklanowo-Gejocydalny) nienawidzi go i planuje jego śmierć, a przynajmniej zamknięcie w jakiejś instytucji, niż stawiając czoła
faktowi, że nikt o jego grupie społecznej nic nie wie, a jeśli wie, to ma ją gdzieś.

Wielokrotnie na najróżniejszych forach dyskusyjnych fantastów i/lub erpegowców widziałem identyczną sytuację: ktoś cytował kawałek artykułu i zaczynał się wrzask. Jakoś
merytoryczna artykułu była nieistotna i tak autor był idiotą/nieukiem/debilem/nazistą etc, itp. Rozdrapywano najdrobniejsze potknięcia takiego autora – no bo jak ktoś nie
może wiedzieć, że to na stole to armia Chaosu, a nie żadna kosmiczna?! Jak można pisać o Władcy Pierścieni nie przeczytawszy wszystkich dzieł „Mistrza?, od „Zapisków
Poobiednich Zebranych?, przez Silmarilion, po „Odzyskane Skrawki Zapisanego Papieru Śniadaniowego z Dna Szuflady?? I tu dochodzimy do nieodmiennej kostatacji – wszyscy mają
fantastykę za syf i kiłę, ale my wiemy lepiej. Ugaszony i zniszczony jest jakikolwiek zalążek, jakakolwiek możliwość konstruktywnej krytyki własnego hobby, w syndromie
oblężonej twierdzy natychmiast bowiem ginie obiektywizm. Pozwolę sobie być tu rzecznikiem tego zewnętrznego świata i – jako fantasta, czytelnik, trochę „pisacz?, erpegowiec i
co tam jeszcze (dokładne referencje mogę przedstawić dziewczynom z dużymi cyckami i tendencją do rozwiązywania stanika) powiem – fantastyka to syf!

Co to oznacza? Że każda powieść to syf? Bynajmniej – nie każda. Tak jak nie istnieje gatunek, w którym wszystko jest genialne i wspaniałe, tak nie istnieje i istnieć nie może
gatunek, w którym wszystko jest jakości zerowej. Owo stwierdzenie, iż fantastyka jest syfem i śmietnikiem oznacza dla mnie, że znalezienie w niej czegoś wartościowego jest
zadaniem wielokroć trudniejszym, niż w innych gatunkach. Lem, „Diuna?, „Pieśń Nieskończoności?, cykle Żeleznego, jasne, można wymieniać. Ale na każdą jedną wartościową
pozycję fantastyczną przypada wielokrotnie wyższy stos śmiecia niż w innych gatunkach. Dlaczego? Bo fantastyka nie stawia autorowi żadnych wymagań – absolutnie żadnych. Autor
nie musi się znać na niczym i niczego trzymać. Inaczej oczywiście było w czasach, w których tworzyli Lem, Asimov, Clarke, Sagan – trzeba było mieć rzetelną wiedzę o nauce, bo
w SF dominowało S. Tak jak kiedyś trzeba było rozchylić majtki, żeby zobaczyć tyłek a obecnie trzeba rozchylić tyłek, żeby zobaczyć majtki, tak kiedyś fantastyka naukowa
oznaczała dokładnie sumę tych dwóch słów, a obecnie stała się jedynie pustym szyderstwem. Honor Harrington, jakie zaiste piękne następstwo dla Lema! Fizyka wyspecjalizowała
nam się ostatnio tak strasznie, że już nawet fizycy wydają się mieć niewielkie pojęcie o fizyce, co dopiero pisarze! I co dopiero w czasach powszechnego „śpiewać każdy może?,
w których rzesze Cezarych Albinów mogą wydać swoje duszy grania (świerzbi mnie klawiatura, aby zamiast tego ?g? postawić tu inną literkę) i zawalać nimi półki, kiedy… cóż –
dawniej ludzie wiedzieli sporo o kilku dziedzinach nauki, obecnie autorzy nie wiedzą nic, ale za to o wszystkim! SF zdechło dokumentnie, degenerując się w space-operę i z
dziedziny elitarnej, do której byle ćwok bał się wejść zmieniając się w śmietnisko duszygrań, bliskie fantasy. A to co się dzieje w fantasy… Ten gatunek stał się miejscem
uchodźstwa dla autorów, którzy koniecznie chcą Coś stworzyć, ale ani wiedzą „co??, ani widzą „jak??. Co musi wiedzieć autor, zanim siądzie do powieści fantasy? Ewidentnie
nic. Tworzone konstukcje polityczne, społeczne, ekonomiczne daleko przebijają, nomen-omen, fantastycznością wszelkie teorie snute przez Marksa. Wiedza technologiczna (w tym
bronioznawcza) zatrzymuje się na umiejętności naciśnięcia „power? w komputerze, znajomość ludzkiej psychologii też w okolicach szkoły podstawowej – co z tego może wyjść?
Ulubionym konikiem autorów fantasy zdają się być walki i bitwy i jest to też dla nich terra-incognita, morze całkowitej ignorancji, łatanej konfabulacją. Autor owszem,
widział w życiu miecz, raz, w muzeum, i nuże wygadywać o nim takie brednie, że włosy siwieją. Czy w romansie, osadzonym w naszym świecie komuś ujdzie wsadzenie bohatera w
tramwaj, który następnie odleci łopocząc żaglami? Ni cholery. Ale w Achaji ujdzie modelka, nosząca muła na plecach i walcząca mieczem, trzymanym w dwóch palcach. I tu
następują zwały, góry, stosy powieści, pisanych pod wichry dojrzewania młodocianych odbiorców – dużo „łup?, dużo „dup?, dużo „ach mocniej! Głębiej!?, jak w tym zalewie
niczego wyłowić perełkę? Czy zdarzają się jeszcze autorzy fantastyki, którzy zachowują wewnętrzną dyscyplinę, którzy potrafią się zdobyć na rygoryzm, na autentyczność świata
opisanego? Istnieją, jak oazy na pustyni. George Martin ze swoją „Grą o Tron? i… i nie wiem, czy ktoś jeszcze. Jest oczywiście masa rzeczy ciekawych, dobrych czasowych
zapchajdziur, bo wśród autorów, nie mających pojęcia o czymkolwiek znajdują się tacy, którzy mają cudownie lekkie pióro i potrafią człowieka wciągnąć. Andrzej Sapkowsi – jak
słyszałem – zapytany o sensowność przerabiania swojego „Wiedźmina? na RPG odpowiedział, że jest to absurd, bo RPG wymaga świata, a żadnego świata w „Wiedźminie? nie ma. I
jest to prawda, nie ma, jest sama dykta i dekoracje, za które lepiej nie próbować zajrzeć, bo coś puści. Ale zjada się to błyskawicznie, bo napisane jest lekko, sprawnie,
doskonale, fantastyczną prozą. Zmarnowany talent.

Co rozumiem przez powieść wartościową? Taką, po której coś w człowieku zostanie. Jakoś go dotknie, może jakoś zmieni. Często mówię, że wychował mnie Lem i jest to prawda –
jego Pirx był dla mnie wzorem osobowym, latarnią morską przyzwoitości i etyki. Teraz wyobraźcie sobie Honor Harrington jako taki wzór. Co stworzył Andrzej Sapkowski, poza
dętymi egzaltowanymi dzieciakami, powtarzającymi na forach dyskusyjnych ten nieszczęsny tekst o gwiazdach w jeziorze? Matko Boska, jak ten człowiek pisze, jaki on ma talent,
to jest coś naprawdę niesamowitego! Sprzedać czytelnikowi ten kartonowy i pretekstowy świat tak, żeby choć na chwilę weń uwierzył, to jest prawdziwa wirtuozeria i piszę to
bez krzty złośliwości. I… rzędem produkcyjniaki, o niczym, nie zawierające nic, puste, lub z założenia propagandowe, jak adresowany do nastoletnich brudnowłosych
antyklerykałów Narrenturm.

Czy jest dla tego nieszczęsnego gatunku ratunek? Nie w sensie komercyjnym oczywiście, bo komercyjnie radzi on sobie świetnie, ale w sensie jakościowym? Być może. Wydaje się,
że ludzie są coraz bardziej zmęczeni kolejnymi przygodami miecza i przytroczonych do niego pleców bohatera, oraz towarzyszących mu cycków ciągnących za sobą jakąś panienkę.
Popularnośc cyklu Martina świadczyłaby o tym, że istnieje pragnienie czegoś spójnego, przemyślanego, pisanego przez faceta (lub kobietę), który opiera swoje światy na
solidnej wiedzy, nie na półnarkotycznej konfabulacji. Doskonały „Wróbel? Mary Dorii Russel wymagał dowiedzenia się czegoś o Kościele Katolickim, „Gra o Tron? Martina wymagała
sporej wiedzy o społeczeństwie średniowiecznym i… szlag by, ten człowiek nawet walkę potrafi opisać dobrze, a to zdarzenie w fantastyce praktycznie niespotykane! Fantastyka
historyczna, czy parahistoryczna (historia alternatywna) daje pewną nadzieję, bo bezczelność autorów nie sięgnęła jeszcze poziomu pisania historii bez jej elementarnej choćby
znajomości. Być może w końcu odżyje SF? Ale wszystko to – oczywiście – zależy od czytelników. Od zerwania z tłumaczeniem największych bredni okrzykiem „przeciez to
fantastyka, prawdziwy świat mam na codzień, w innym świecie krasnolud potrafi walczyć pięciotonową patelnią dwunastoręczną!? i z akceptowaniem takich tłumaczeń, od wymagania
od autorów jakiegoś minimum autentyczności, spójności, kompetencji, wiedzy. Ale tak naprawdę ciężko to sobie wyobrazić. Bo gdzie wówczas poszliby wszyscy autorzy, którzy
wiedzą nic, ale za to o wszystkim?

 

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.