Trigger warning: zakładam w tym tekście istnienie tylko dwóch płci, bo tylko tyle istnieje. Jeśli to zdanie spowoduje odpadnięcie części czytelników, jakoś z tym pohandluję. Zastrzeżenie: nie byłem nigdy w Stanach Zjednoczonych, ale znam kogoś, kto był, #pdk
Zastrzeżenie: ten tekst nie jest odpowiedzią na cokolwiek, ani polemiką z czymkolwiek, chodzi mi po głowie od dłuższego czasu. Byłem bardzo zaniepokojony stanem „dyskursu” (dęte słowo, wybaczcie) larpowego po PyrkonWannaGate (kto wie, ten miał wtedy za dużo czasu). Teraz już nie jestem. To rodzaj kreski pod tamtym tekstem.
Nerd i Jock.
Na skutek najróżniejszych czynników historycznych i kulturowych, USA wykształciły sobie szczególny rodzaj kultury: kult siły (siły fizycznej i siły charakteru), przy jednoczesnej pogardzie, lub przynajmniej lekceważeniu dla inteligencji i wykształcenia. Czy komiksy o superbohaterach są tu źródłem, czy objawem, nie jest to istotne. Ale przez długie dekady amerykański, szkolny podział na „nerds” i „jocks” determinował kulturę kraju. Nerds – słabi, często grubi chłopcy, w brzydkich okularach, zapisujący się na kółka szachowe i fizyczne, nieporadni społecznie, bez szans na seks. Jocks – umięśnieni, przystojni, pewni siebie, uprawiający sporty i walczący ze sobą o pozycję w szkolnej drużynie jajopiłki, zawsze z najpiękniejszymi dziewczynami w szkole, zwisającymi z ich ramion. Do tego często nękający nerdów, dokonujący na nich drobnych wymuszeń, wyśmiewający ich. To oczywiście czarno-biały stereotyp, ale ludzie generalnie myślą stereotypami. To pozwala nam nie zostać rozjechanymi przez samochód, kiedy zastanawiamy się, czy czerwony kolor światła nie jest po prostu chwilowym wyborem estetycznym owego światła, nie związanym z patriarchalnym dyskursem przemocy i wykluczenia drogowego.
Ta amerykańska kultura jest niezwykle jasno widoczna w filmie i poprzez niego ma spory wpływ na świat. Poprzez swoje „ikonografie” doskonale zdiagnozował to Stephenson w „Anathem”, ale nie będę przecież odsyłał do tej książki, bo wrócicie tu za tydzień, albo w ogóle. A więc: bohater amerykańskiego filmu rozwiązuje wszystkie problemy za pomocą swojego kwadratowego podbródka i ciosu pięścią. Jego przeciwnikiem może być ktoś o odrobinę mniej kwadratowym podbródku i trochę słabszym ciosie pięścią, ale bardzo często jest to ktoś, kto Mistrzem Zła stał się przez myślenie, a owego zła dokonuje poprzez omotanych jego diabolicznym mózgiem Pomagierów. Superman ma kąt całkowicie prosty w podbródku i potrafi dać po pysku planecie, jego przeciwnikiem natomiast jest wątły człowiek, który dużo i dobrze myśli. James Bond świetnie daje po pysku, przez wszystkie swoje problemy przechodzi dzięki wyjątkowo kwadratowemu podbródkowi i wiecznie sztywnemu penisowi, zaś jego wrogami najczęściej są wybitnie inteligentni ludzie, do tego niezwykle często w jakiś sposób niepełnosprawni – jak szkolny, nieporadny nerd, którego arcyjock musi ustawić na jego właściwym miejscu i odebrać mu kanapki (#pdk2). Czy to znaczy, że kwadrat zawsze jest dobry, a mózg zawsze jest zły? Nie. Mózgowi wolno być dobrym, ale wówczas musi być słabszym partnerem kwadrata, jego nieporadnym i zabawnym pomocnikiem, który nic nigdy nie zrobi bez pomocy kwadratowego podbródka swojego lepszego kolegi. Spock jest geniuszem… wszystkiego, ale to Kirk znajduje wyjście z każdej sytuacji, ignorując całkowicie mądre rady Spocka i bijąc ludzi i obcych po pyskach. Jego podbródkowi również nie można niczego zarzucić, a jego zawsze sztywny penis zwiedził całą galaktykę i wszystkie jej rasy. Aby jeszcze podkreślić nierówność owego partnerstwa między nerdem i jockiem, Vulcanów uczyniono de facto upośledzonymi emocjonalnie (a więc – społczenie) autykami, podkreślając dodatkowo szkolną dychotomię tym, że owa rasa rozmnaża się co 7 lat, więc seks… no sami rozumicie. W Independence Day partnerem Willa Smitha (który świetnie bije Obcych po pyskach) jest półautystyczny naukowiec-geniusz, pocieszna ciamajda, która sama nikomu by po pysku dać nie potrafiła, ale która w końcu dostaje nagrodę w postaci striptizerki (na którą rzuca się natychmiast, bo to pierwsza kobieta w jego życiu, z którą rozmawia bez podawania numeru karty kredytowej), więc przynajmniej seks będzie. Tak można długo wymieniać, ale sami znacie takie filmy i ten schemat. Kwadratowy podbródek z zawsze gotową pięścią i penisem, a u jego boku główkująca ciamajda, której plany i tak zostają odrzucone na bok, ponieważ pięść rozwiązuje problemy lepiej. Arcyłotr z arcyinteligentnymi i zaawansowanymi planami (przejęcie całej Republiki i przekucie jej w potężne Imperium, budowa kolejnych stacji bojowych wielkości księżyca), które rozbite zostają odpowiednio ulokowanym ciosem w pysk. Ameryka.
Do czego zmierzam? Do kultury nerdów, jaką owa celebracja bezmyślności i brutalności oraz wrogość wobec intelektu stworzyła. Zostali oni stłamszeni, zepchnięci do piwnic swoich rodziców, gdzie zabijali potwory, grając umięśnionych jocków w D&D. Prześladowani i wyśmiewani, brzydcy i nielubiani, stali się niemal rasą, rodzajem Czarnych na amerykańskim Południu. Nawet w ich – zdawałoby się – królestwach, czyli na uczelniach, musieli ustąpić miejsca jockom, gdyż USA stworzyły niezwykły system, w którym bezmózgi mięśniak może przejść uniwersytet za pomocą rzucania jajopiłką. Nawet tu nerdowie byli podrzędni! Z tego rodzaju getta, prześladowania, bycia pogardzanym ludem, nerdowie stworzyli swoją kulturę, w dużej mierze opartą na dumie ze swojej inności i wyalienowania. Bractwo (kobiet tam było bardzo mało) prześladowanych, wspólnota odrzuconych. Mechanizm ratunku psychologicznego i wzajemnego wsparcia, który pozwalał owym Morlokom im przetrwać we wrogiej rzeczywistości, pełnej jeżdżących na jednorożcach Eloi. Aż tu WTEM
Moda na nerda
Aż tu WTEM bycie nerdem staje się modne. Osobiście uważam to za zasługę Stevena Jobsa, naprawdę odrażającego człowieka, który jednak był wybitnym wizjonerem i jako pierwszy Amerykanin stał się nerdem-celebrytą. Jako pierwszy mózg zajął on miejsce, zawsze zarezerwowane dla kwadratów, miejsce gwiazdy rocka, z własnymi gruppies, chętnymi do rzucania w niego bielizną, z kultem jego osoby, z omalże religią jego produktów i wizji. Oczywiście do tego przełomu by nie doszło, gdyby nie od dawna nadchodząca fala zmiany, spowodowana w dużej mierze niezwykle szybko rosnącymi zarobkami ludzi, siedzących za biurkiem i pikującymi zarobkami ludzi przy lini produkcyjnej. Ale kiedy przewrót nastąpił, nastąpił gwałtownie. Mamy nagle światowych nerdów-celebrytów. Elon Musk? Każdy o nim słyszał, a jego idee i pomysły są szerzej dyskutowane, niż idee prezydenta USA (które to idee i tak najczęściej sprowadzają się do tego, jakim dronem tym razem zrównać z ziemią jakieś przedszkole i odparować przebywające w nim dzieci).
Z punktu widzenia dotychczasowego nerda piwnicznego ten przewrót jest szokujący. Niemal z dnia na dzień kino jest pełne ekranizacji jego ukochanych komiksów, ale sformatowanych pod szeroki rynek, z zupełną pogardą dla nerdowych obsesji. Piękne dziewczyny, takie, jakie do niedawna mass media pokazywały wyłącznie zwisające z ramion kwadratów, pozują w koszulkach R2D2, albo Gwiezdnej Floty. Inne zakładają rogowe okulary, wykrzykując „jestem takim nerdem!”. Ich kultura nagle stała się modna, nagle stała się mainstreamem, tyle, że to nie jest ich kultura, ale jej simulacrum, powierzchowna kopia. Te nowe nerdy, ci nowi nerdowie są jak turysta, który kupił w sklepie przed meczem jajopiłki niby-indiański pióropusz i nagle „jestę indianinę, lol”. Nerdowie reagują często w paskudny, nieładny sposób, zdarzają się przypadki werbalnej agresji wobec ładnych, cycatych dziewczyn na konwentach komiksu. Nie zamierzam tego bronić, ale warto spróbować ich zrozumieć. Wyobraźcie sobie, jak w 1945 weteran La Resistance wychodzi z pagórów Akwitanii, aby zobaczyć na ulicach absolutnie wszystkich Francuzów, poprzebieranych w symbole ruchu oporu, a na gniewne pytanie „gdzie wy wszyscy byliście w czasie wojny?!” dostaje odpowiedź w postaci pustego spojrzenia i kontrpytania „jakiej wojny?”. Rzecz w tym, że nerdowie przeszli z kultury, pogardzanej przez jocków do kultury, pogardzanej przez nowych nerdów bez ani jednego momentu, w którym ktoś wyraziłby dla nich jakieś uznanie, w jakiś sposób zadośćuczynił im za dekady wykluczenia. Wygrali poniekąd bez własnego udziału i to nie oni otrzymali owoce zwycięstwa – przypadły one ich dotychczasowym wrogom, którzy obecnie tytułują się nerdami. Gniew bywa nieatrakcyjny, ale jest zrozumiały.
Co to ma wspólnego z Polską i larpami w Polsce? Nic. I o to chodzi.
Nie masz Irakijczyka nad Polaka.
Był taki krótki etap w amerykańskiej wojnie z Irakiem, kiedy Irakijczycy poczuli się autentycznie wyzwoleni. Masowe wybuchy radości, obalanie pomników Saddama. Bardzo biedni ludzie dzielili się z amerykańskimi żołnierzami skromnym posiłkiem i kawą, tym, co mieli. W komciach internetowych widziałem wtedy wybuchy furii Polaków, na ten czas przemalowanych na Irakijczyków. Nie było takich wyzwisk, których by na tych prawdziwych Irakijczyków z powodu tego zachowania nie miotali, a „zdrajcy narodu irakijskiego!111” (kto to wie najlepiej, jak nie Polak?) były najlżejszymi. Polscy Irakijczycy byli bardziej irakijscy, od irackich Irakijczyków. Widziałem to zjawisko nieraz. Mam dużo znajomych, regularnie pijących za IRA, wybitnie odrażającą organizację morderców i handlarzy narkotyków. Piją za IRA, bo są bardziej irlandzcy od Irlandczyków. Rozmawiałem raz o tym z Irlandczykiem – kiwał tylko głową z osłupieniem. Nie potrafił tego zrozumieć. Dla niego to było, jakby – dajmy na to – Hiszpanie pili toasty za mokotowski gang obcinaczy palców i jego patriotyczną walkę przeciw uciskowi Prawdziwej Polski przez Państwo Policyjne. Polska ma za sobą stulecia wynaradawiania i owo wynaradawianie poskutkowało w tym, że stworzyło bardzo silny nurt bezumysłowy, nurt wstydu za polskość. Bycie Polakiem jest w tym nurcie obciachem, czymś, co wymaga wstydu, pokuty i ekspiacji. Takim sposobem ekspiacji jest bycie kimś innym. Irakijczykiem, Irlandczykiem („kochaaam cię jak Irlaaandię”), Europejczykiem, Amerykaninem. Część ludzi z polskiego larpówka stara się być Amerykanami z campusu uniwersyteckiego jakiejś uczelni nauk społecznych, genderu, czy podobnego tarota. Kiedy już się takim Amerykaninem zostało, trzeba zachowywać się, jak on. Czyli walczyć o pewne rzeczy i walczyć z pewnymi rzeczami. W tym o rzeczy/z rzeczami, które mogą być istotne i ważkie w USA, ale w Polsce albo w ogóle nie mają racji bytu, albo przebiegają całkowicie inaczej i z zupełnie innych przyczyn, niż w USA. Oczywiście jeśli problem nie istnieje, trzeba go najpierw stworzyć.
Po długiej obwodnicy docieram do sedna – do kobiet w rpg i larpach. W USA rpg to była całkowicie nerdowa kultura, skrajnie zmaskulinizowana i zupełnie zamknięta na kobiety. Stąd wejście w owe hobby kobiet wywołało reakcje gwałtowne i często wrogie (choć, jak już pisałem, w pewnej mierze zrozumiałe). Tyle, że w Polsce nic takiego nie miało miejsca, bo niby czemu miejsce by mieć miało? Kultura uwielbienia dla kwadrata i pogardy dla mózga nigdy w Polsce nie istniała. Przeciwnie – w Polsce obiektem niemal bałwochwalczego kultu był dyplom uniwersytecki (to się zmienia dopiero ostatnio, odkąd uczelnie, zwłaszcza humanistyczne, stały się fabrykami magistrów-debili). Przez to, jak Komuna próbowała narzucić kult robochłopa, kult ten stał się jeszcze bardziej nienawistny. Gnojki, które w szkole zabierały dzieciom w okularach kanapki absolutnie nigdy nie były obiektem podziwu i westchnień, ale pogardy i nienawiści, a ludzie oczekiwali od nich nie wylądowania w świetle jupiterów, ale w celi, za kradzieże samochodowe – i najczęściej mieli rację. To nerdowe podziemie po prostu w Polsce nie istniało – często pomimo najszczerszych chęci i wysiłków środowisk erpegowych i fantastycznych, które marzyły wprost o byciu w jakiś sposób prześladowanymi. Rpg i larpy były początkowo zmaskulinizowane, ale napływ kobiet był regularny i nieustanny. Z czasem kobiet było coraz więcej, aż niektóre larpy (zwłaszcza przechadzanki, wymagające raczej umiejętności społecznych, niż tłuczenia się gumowymi pałami po głowach) osiągnęły współczynniki feminizacji rzędu 60% i więcej. Działo się to stopniowo, organicznie i twórcy larpów i MG przystosowywali się do tego również stopniowo, organicznie. Oczywiście istniały i istnieją tarcia, bo każda zmiana, każdego typu musi je wywołać. Ale absolutnie nie było niczego w rodzaju amerykańskiego trzęsienia ziemi. Scenariusze zmutowały, oferując role, atrakcyjne dla kobiet. Oczywiście trafiają się im role paprotek. Tak, jak samcom. Jestem w stanie szczerze zapewnić o mojej samczości i tym, że grałem paprotki. Po prostu czasem role są kiepskie i tyle. Czasem dostaje się coś, niedostosowanego do siebie, albo zwyczajnie trafia na kiepski larp.
Czy Twoje genitalia są moim problemem?
Twierdzę, że jakiś Problem Kobiet w Larpach nie istnieje (w każdym razie nie poza ukladami lokalnymi, nie na skalę kraju), podobnie, jak nie istnieje Problem Mężczyzn w Larpach (w tym tych, w których 60% graczy to dziewczyny). Twórcy się dostosowali i dostosowują, gracze się dostosowali i dostosowują Scenariusze miewają problemy, ale przebiegają one raczej przez podgrupy larpowców (symulacjoniści, dramatyści i tak dalej), ich grupy towarzyskie, koterie i plemiona, nie zaś w podziale na lepsze, czy gorsze, na premiowane, czy też potępiane genitalia. Istniały próby podziału środowiska właśnie po liniach fizjologii, po to powstała między innymi znana facebookowa grupa „Erpegi są dla dziewczyn”, ale jej twórczyniom udało się zaledwie wywołać ze dwie kiepskie kupoburze i podkablować erpegowców do Gazety Wyborczej (otóż, rozumicie, kobiety są gwałcone na sesjach rpg i nikt nie idzie za to do więzienia). Wyszło z tego duże nic, najbardziej jadowite wojowniczki zostały poddane ostracyzmowi na własnej grupie. Jak dotąd sztucznych podziałów wytworzyć się nie udało.
Czy istnieją podziały naturalne? Oczywiście, podobnie, jak istnieją dla grupy graczy nastoletnich i grupy graczy trzydziesto i więcej letnich. Jeśli wziąć całą populację graczek i całą populację graczy, wyznaczyć im najczęstsze larpowe, czy erpegowe upodobania, to jestem przekonany, że garb krzywej Gaussa będzie dla jednych i drugich w różnych miejscach. Trzeba jednak bardzo szczególnego umysłu, aby z naturalnych różnic między kobietami i mężczyznami robić jakiegoś rodzaju problem, z którym należy walczyć, walcując wszystkich do jednej, generycznej płci. Z tej, czy innej przyczyny uniknęliśmy anglosaskich szaleństw i wojen płci i może było nudniej, ale znacznie lepiej. Tej konkretnej wojny importować nie trzeba.