Garść spostrzeżeń o tym, co porusza mnie – i, jak wierzę – nie tylko mnie w dobrym kinie / książkach SF. Oraz o tym, co jest zawsze rozczarowaniem.

HMS Surprise bez wiatru w żaglach
W oczekiwaniu na wiatr

Flauta

Trzy sceny z trzech różnych filmów. Nie będę tajemniczy, mówię od razu, że uważam te sceny za identyczne, a przynajmniej ich wydźwięk jest identyczny:

 

  • Discovery wisi pozornie nieruchomo w czerni kosmosu. Niesamowicie utylitarny kształt, tak różny od tego, co przed Kubrickiem robiło SF. Kula, w której zamknięto ludzkie terrarium, moduły komunikacyjne, napędowe. Pośród ogromu nicości ten pojazd jest jak zapałka.
  • HMS Surprise, leży w martwym dryfie pośrodku oceanu. Ani odrobiny wiatru, żagle wiszą martwo, ludzie pieką się w strasznym skwarze. Wokół nich horyzont, za horyzontem, za horyzontem samej wody – słonej, zabójczej. Drobna drewniana konstrukcja i to, co na nią załadowano, utrzymuje ich przy życiu.
  • Kosmos w tym ostrym ujęciu, które teraz potrafimy pokazywać – wszystko zarysowane, jak diamentem. Olbrzymia kula Saturna. Na jej tle, bezgłośnie, przesuwa się maleńka, mrugająca kropka – to Endurance, ostatnia nadzieja ludzkości. Jak pyłek na tle obojętnego ogromu nicości i wiszącej w niej gazowej planety.

 

600 tysięcy lat temu, nie potrafiący mówić i nie noszący ubrania, zdolny tylko do używania prymitywnych kamiennych narzędzi Homo Erectus zbudował morskie łodzie i na ich pokładzie przebył setkę kilometrów wody, dzielącej wyspy Bali i Flores. Bez kompasów, bez żagli, bez sekstantu, bez kapoków, bez technologii konserwacji żywności. Nie tak daleko oddzielony od małpy, na drobnych, bezradnych wobec fal kawałkach drewna, otoczony obojętnym bezmiarem toksycznej wody, mając nadzieję dotrzeć do ziem, których nie mógł być pewien.

To w tym jest potęga człowieka.

 

Discovery zawieszony między gwiazdami
Pośrodku niczego

 

Dzień dobry, panie Lem.

Lem poświęcił temu wątkowi wiele uwagi. Jesteśmy całkowicie biologicznie nieprzystosowani do tego, co stworzyliśmy i osiągnęliśmy. Nosimy w głowach kawał galarety, który wyewoluował w celu sprawniejszego zbierania malin, chowania się przed wielkimi kotami, koordynowania grupowych polowań. Jedynym jego celem było to, co biologicznie jest jedynym celem wszystkiego – robienie więcej swoich kopii. To narzędzie już na samym początku rozwinęło się w kierunki niezgodne ze swoim przeznaczeniem. Nasi przodkowie, malując na ścianach jaskiń sceny łowów i codziennego życia robili coś niezwykłego. Wykorzystywali nadmiarowość obliczeniową naszego niezwykłego komputera do celów, które przed nami w ogóle nie istniały. Sztuka. Ecce homo. Osady. Wioski. Miasta. Mury. Kosmodromy i triumfalny ryk stojących na ciągu rakiet, cylindrów obłożonego spieczoną gliną i węglem metalu, które dzięki nieustannej, ledwo kontrolowanej eksplozji wyrywają się Studni i robią rzeczy tak odległe, od ewolucyjnego wyścigu kłów i pazurów, jak tylko jest to możliwe. Ale ze Studni wynosimy ze sobą „wetware” przystosowany właśnie do wyścigu kłów i pazurów. Nasze ciała mogą przetrwać w bardzo wąskim zakresie optymalnych warunków. Błędniki wariują w przestrzeni, stacje orbitalne i promy często są zarzygane. Niosąc światło ludzkości w przestrzeń, szamoczemy się z defekacją i oddawaniem moczu, które nigdy nie były do takich warunków projektowane i do których potrzebujemy skomplikowanych maszyn. Zwykłe usuwanie z ciała produkowanego przez nie brudu jest olbrzymim wyzwaniem. I oto Discovery, oto Endurance – metalowe drobinki, zamykające w sobie bąbel gazowy, w którym funkcjonować mogą pocące się, pierdzące, kłótliwe, myślące przeważnie o kopulacji małpoidy. To w tym jest nasza potęga. W tym, że potrafimy wziąć to, co niedoskonałe, co absurdalnie nie nadaje się do naszych celów i z tą motyką zamachnąć się na słońce. Niezdolne do mowy małpoludy, miotane wodami Oceanu Indyjskiegom czy James Lovell, stawiający czoła śmierci w katastrofalnie popsutej kapsule Apollo 13, wychodzący spoza czarnej strony Księżyca, aby zobaczyć rozpaczliwie małą lampkę Ziemi, do której powrót wydawał się być wówczas zupełnie nieprawdopodbny. Potęga ludzkości tkwi w tym niedostatku, w idiotycznie nieadekwatnych środkach, wykorzystywanych do olbrzymich zamierzeń. W nadmiarowości tego naszego kawałka galarety, który potrafi takie nic obrócić w podbój, eksplorację. Położyć tratwami mosty między odległymi wyspami, położyć taki most między Ziemią i Księżycem. Mało który z twórców fantastyki to rozumie.

 

Witam ponownie, panie Lem.

Zacytuję poniżej mój wpis z facebooka, a potem słowa Lema, który powiedział mniej więcej to samo, w oczywiście nieskończenie trafjniejszy sposób.

Ja:

Razu pewnego, w Grays, UK, wracałem sobie byłem do domu. Zatrzymałem się przed opuszczonym szlabanem i patrzyłem na przejeżdżający pociąg towarowy. Jechał i jechał i jechał, bez końca. Wagon za wagonem, wyładowane towarem, węglem, czym tam bądź. Chyba kilkadziesiąt wagonów. Patrzyłem na to, czując rodzaj lękliwego podziwu – dla Człowieka. Wydobyliśmy z głębi Ziemi płynne szczątki zmiażdżonych pod tytanicznym ciśnieniem drzew, przetworzyliśmy je i wlaliśmy do mechanizmu niewiele większego, od sporej szafy. Ten mechanizm, w trakcie nieustannej, kontrolowanej eksplozji, wyzwolił z owych upłynnionych drzew tytaniczne ilości energii, wprawiając w płynny ruch wielesettonowego potwora, robiąc to lekko, jakby bez wysiłku. Coś podobnego czuję czasem, patrząc na monstrualną moc wyrywającej się ze Studni rakiety, która jakby odpychała Ziemię ciągiem, jakby to ona była nieruchoma i władająca tą straszliwą mocą, którą jej przydaliśmy. Człowiek, ten kawałek galarety, zamontowanej w pudle na szczycie mobilnej bio-maszyny, jest delikatny, potrafi żyć w bardzo wąskim zakresie prawie niewystępujących we wszechświecie temperatur, grawitacji, przedziałów promieniowania, w bardzo specyficznym środowisku chemicznym. Z punktu widzenia kosmosu jesteśmy czymś mniejszym i lichszym, niż muszka. I rozpętujemy i kontrolujemy siły, których milionowa część może nas obrócić w niwecz, odparować, wyżarzyć na węgiel, przemielić na miazgę.

 

Stanisław Lem:

Mijał, przywykając do goryczy w ustach i w krtani, oksydowane cielska turbin, sprężarek, termograwitory, z ich galeryjkami, gankami, drabinkami, zręcznie opływając olbrzymie, grubościenne rurociągi, jak łukowe przęsła u zbiorników wody, helu, tlenu, z rozłożystymi kołnierzami we wieńcach śrub, i przysiadł na jednym jak muszka. W samej rzeczy był muszką we wnętrzu stalowego wieloryba. Każdy zbiornik przewyższał tu wieżę kościelną. (…) Od grodzi ze zbiornikami zapasowymi spłynął w przód, tam gdzie w masywnych otulinach środkowej kondygnacji lśniły w blasku własnych lamp nukleospinowe zespoły podczepione do bramowych suwnic, z zaczopowanymi wylotami, aż powiewało nań ostrym chłodem i zobaczył ośnieżone helowody układów kriotronowych. Mróz był taki, że roztropnie skorzystał z najbliższego uchwytu, żeby ani tknąć tych rur, bo przymarzłby do nich momentalnie jak muszka chwycona przez pajęczynę. Nie miał tu nic do roboty, i właśnie przez to był jak na wycieczce; niejako zdawał sobie sprawę z zadowolenia, jakie budzi w nim to mrocznawe bezludzie statku, świadczące o jego potędze. W dennych ładowniach stały umocowane samobieżne koparki, ciężkie i lżejsze ładowniki, a dalej rzędami kontenery zielone, białe, niebieskie, dla narzędziowni, dla automatów naprawczych, a u samego dziobu dwa wielkochody w ogromnych obrotowych kapturach zamiast głów. Przypadkiem a może i umyślnie dostał się w silny podmuch powietrza wytłaczanego z termicznych sit wentylacyjnych i zwiało go ku bakburtowym wręgom wewnętrznego pancerza, godnym mostowych przęseł (…) Lubił to miejsce. Usiadł na poręczy, a właściwie przyciągnął się do niej obu rękami i miał przed sobą milion sześciennych metrów okrętowych ładowni dziobowych: wysoko w głębi świeciły trzy zielone światełka nad klapą, którą wszedł. Pod sobą ? a przynajmniej pod nogami, które jak zawsze w nieważkości stawały się czymś nieporęcznie zbędnym, miał samosterowne poduszkowce na platformach umocowanych do złożonych teraz pochylni i wchodzący w bug z jego olbrzymim puklerzem tunel wyrzutni jak armatnią lufę działa niesamowitego kalibru. (…) Dalej widział ten ogrom, który go niósł drobnym ułamkiem swej mocy przez wieczną bezdeń, on, pełen siły, dygocącej w reaktorach nadsłonecznym żarem, był dlań Ziemią, co wysłała go do gwiazd, tu była Ziemia, jej rozum skrzepły w energię, wziętą gwiazdom, a nie w salonowych przybytkach z ich głupią przytulnością i komfortem przygotowanym jak dla lękliwych chłopców.

 

Maleńka plamka - statek kosmiczny - na tle Saturna
Samotni wobec ogromu

Fiat homo

Ziemia i człowiek, potęga naszej cywilizacji i naszego gatunki tkwi właśnie w tym – w tych brudnych, utylitatnych maszynach, w ledwowystarczalności, w rozpętywaniu i kontrolowaniu tych mocy, których jedna milionowa starczyłaby do obrócenia nas w gaz. Rozumiał to Lem i Kubrick, rozumie to Nolan. Nie rozumie tego Ridley Scott. To mój największy zarzut do jego „Marsjanina”, ogółem bardzo sprawnego filmu. Ten statek, Hermes, wstawiony w ten film jest strasznym zgrzytem, zwłaszcza wobec bardzo twardonaukowej książki. Jest to iStatek, monstrum z białego plastiku, latający MacBook Pro, gdzie każdy człowiek ma dla siebie setki metrów przestrzeni, gdzie obcość i monumentalność kosmosu w ogóle przestaje istnieć. Jak jakaś baza Avengersów z głupiego komiksu, jak willa zakochanego w Apple miliardera. Nie widać w nim w ogóle wysiłku podboju i eksploracji. Tyle w nim zagrożenia, tyle w nim ducha odkrycia, co w wieżowcu w Mordorze. Ten sam ogromny błąd widać w trailerze filmu „Passengers”. Kosmos uładzony, okiełznany, potraktowany jak tory kolejowe i przez to zupełnie nieistniejący. Film, który wpycha mi w oczy taki przepych i taką codzienność rejsów kosmicznych nie jest w stanie sprzedać mi klimatu zagrożenia, czekającego za burtami. A widząc te MacBooki idące pełnym ciągiem przez przestrzeń, czuję… nic. Jak patrzenie na autokar rejsowy.

Tacy reżyserowie biorą tę wielką niewiadomą, ten obcy nam ogrom jako materiał, po czym… robią co mogą, aby unikalność tego materiału zniszczyć, aby sprowadzić go do kolejnej sformatowanej opowieści drogi na wygodnej, bezpiecznej autostradzie. Per analogiam – to jakby ustawić płótna na sztalugach, patrząc na burzę na morzu, po czym… namalować wodę, kapiącą z kranu i nazwać to obrazem marynistycznym.

Odyseję Kosmiczną obejrzałem jakoś tak pod koniec lat 80tych. Na Interstellar czekałem następne ćwierć wieku. Mam nadzieję, że na następnego twórcę, który rozumie, dlaczego niektórzy ludzi jęczeli z zachwytu w kinie, widząc Endurance na tle Saturna nie będę czekał kolejnych 25 lat.

Autor

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.