(pierwotnie opublikowane w marcu 2006)
W ostatnich latach za pewnik przyjmowałem, że Europa kończy swoją egzystencję. Zafundowaliśmy sobie podwójny strzał w skroń. Pierwszym strzałem była pigułka antykoncepcyjna. Drugim strzałem byli psychologowie, którzy stwierdzili, że nie ma nic lepszego na świecie, niż model rodziny 2+1, w którym to modelu oboje rodzice mogą poświęcić wszystkie swoje rezerwy (czasu, pieniędzy, cierpliwości, miłości) jednemu dziecku i w ten sposób stworzyć cudowną, anielską wręcz istotę ludzką. Połączyło się to z modelem wychowania bezstresowego i dało światu generację potworów, ale nie to jest istotne. Istotne jest to, że przyjmując entuzjastycznie ów model świat zachodni zapomniał zupełnie o istnieniu matematyki. W czasach krzyczenia o eksplozji ludnościowej i nadchodzącym głodzie nie było to może tak istotne, ale teraz… 2+1, model obowiązujący generalnie w naszej kulturze to, mili moi, ciąg zbieżny do zera. 2+x, gdzie x > 2 do pewnej wielkości x, różnej dla każdej kultury i cywilizacji (tu wchodzą w grę czynniki takie, jak śmiertelność noworodków) oznacza zachowanie liczebności narodu/cywilizacji na stałym poziomie. Powyżej wielkości zachowawczej, ciąg staje się rozbieżny do nieskończoności. Populacja eksploduje. Trzeci świat i średniowieczny świat arabski za swój idealny model przyjmują 2+naście. W oba te światy ładujemy potworne pieniądze, a nasi lekarze, wysyłani do nich całymi transportami, zapewnili, że każde z nastu dzieci przeżyje i nauczy się od taty strzelania do sąsiadów i wyciągania ręki do ONZ – czyli do nas – po jedzenie. W trzeci świat pompujemy miliardy, aby umożliwić mu kupowanie więcej broni, zaś dyktatorom i kacykom zakup wspaniałych włoskich samochodów. Arabom sponsorujemy napaści na Izrael, programy rozwoju broni atomowej i tak dalej, żeby mieć ich ropę. Warto o tym pamiętać – żadne państwo arabskie nie ma gospodarki jako takiej. Wszystkie ich pieniądze pochodzą od nas. Przyczyny zresztą nie są tak istotne – istotne jest to, że umierająca cywilizacja sponsoruje monstrualną rozrodczość cywilizacji całkowicie barbarzyńskich. Nawet Rzym czegoś takiego nie robił.
Więc matematyka mówi, że to koniec – wymieramy. Czy tylko matematyka? Ekonomia również. Im bardziej społeczeństwo bogatsze (a na przykład Polska należy jak najbardziej do krajów zamożnych) i im mniej liczebne, tym większy zakres prac, których jego członkowie się nie podejmą. Obywatele bogatego kraju nie będą wykonywać prac niskopłatnych i ciężkich. Stąd w Polsce masa przybyszów ze wschodu, pracujących na budowach (Polacy nie będą legalnie pracować na budowach, bo im się nie opłaca – opłaca się pod postacią zasiłku odbierać pieniądze tym, którzy legalną pracę mają). Na tej samej zasadzie masa Polaków pracuje na czarno w Anglii. Stąd w końcu potworna ilość Arabów i Afrykanów, pracujących we wszelkich niskopłatnych i trudnych zawodach w całej Europie. Kiedy dodamy sobie wymierające społeczeństwo, rosnące wskutek tego wymierania obciążenia emerytalne, coraz większe zapotrzebowanie pracodawców na pracowników, którego to zapotrzebowania z kolei nie da się pokryć lokalną populacją… niezbędna staje się imigracja. Mamy w Europie ponad 50 milionów Muzułmanów. Wciąż za mało. Wciąż potrzeba ich więcej. Europejczyków jest mniej i mniej, coraz mniej jest też zawodów, które chce im się wykonywać. Systemy edukacyjne, nastawione na prawo studenta do nieuczenia się i prawo wykładowców do dożywotniego zatrudnienia niezależnie od poziomu wiedzi i kompetencji są błogosławieństwem dla dobrze wyedukowanych techników z Indii, czy Chin – a jedna Irlandia wiosny nie czyni. Coraz mniej nam się chce, coraz nas mniej, a imigranci są absolutnie niezbędni, żebyśmy mieli emerytury. Hasła wywalenia tego całego tałatajstwa z powrotem do ich lepianek, bywają chwytliwe, ale całkowicie nieralne. Oriana Fallaci będąc wspaniałą obserwatorką obecnego obłędu, który ogarnął Europę (czy, jak ją określa – Eurabię), jest tak obciążona swoją lewicową przeszłością, że nie jest w stanie dostrzec ekonomicznej konieczności, która rządzi importem siły roboczej. Wywalmy ich, a ekonomia Europy w ciągu jednego dnia zawali się tak, że Wielka Depresja będzie się przy niej wydawała niesamowitym boomem gospodarczym. Nie możemy bez nich żyć.
To daję jeszcze pod rozwagę: ze swoją zagładą zdążyliśmy się pogodzić. Nie mówi się o niej głośno, z pewnością nie w telewizji, ale już się poddaliśmy. Przekartkujcie polskie pisma opinii. Czy może coś z wyższej półki – weźcie w ręce Economista, czy Financial Times. Temat zagłady europejskiego i amerykańskiego systemu emerytalnego, opartego o utrzymywanie przez dużą ilość młodych małej ilości starych pojawia się niemal co numer. I ani razu, ani jeden raz, nigdy nie widziałem w żadnym z takich tekstów propozycji, żeby naprawić to promując w jakiś sposób rozrodczość. Różne reformy funduszy i ciągłe – „otworzyć granice! Więcej imigrantów!”. Pisma, tak potępiające recepty krótkoterminowe, same taką promują. Więcej imigrantów to nie sposób na naprawienie naszej cywilizacji. To sposób na jej zastąpienie. Nikomu już nawet nie przychodzi do głowy, że krzywe demograficzne mogą się podnieść – ich spadek przyjmowany jest za całkowity pewnik. Poddaliśmy się.
Więc matematyka mówi, że zginiemy. Ekonomia mówi, że zastąpią nas barbarzyńcy. Ile czasu dzieli nas od wygrania przez Muzułmanów wyborów w Wielkiej Brytanii, Francji i Niemczech, zniesienia demokracji, wprowadzenia prawa koranicznego i pierwszych publicznych kamienowań? Prawdopodobnie zaledwie dziesięciolecia. Tego przynajmniej byłem do niedawna pewny. Co może odmienić ten scenariusz? Przede wszystkim technika.
Ogromny zalew imigrantów jest tolerowany dlatego, że ktoś musi te wszystkie prace wykonywać. Ktoś musi. Ulice trzeba posprzątać, ktoś musi o 3 w nocy sprzedawać gazety, rozwozić mleko, uwijać się w piekarni, ładować pudła w hurtowni i tak dalej. Ktoś musi. A gdyby nie musiał? Automatyzacja i robotyzacja pozbawiły w przeszłości pracy masę ludzi – wówczas przekleństwo, dzisiaj byłoby to błogosławieństwem. Istnieją przecież fabryki, w których pracuje ledwie kilkudziesięciu ludzi, wszyscy w kontroli jakości i zarządzaniu. Ale to są linie produkcyjne, nie da się przecież zastąpić linią produkcyjną miliona sklepikarzy i sprzątaczy. Nie da się? Roboty są coraz sprawniejsze, Japończycy co i rusz pokazują automaty, które jeszcze dwa – trzy lata temu byłyby całkowicie niemożliwe. Zapewne część z nich zastąpiłaby bezproblemowo sprzątacza. Tyle że… zastąpiłaby kosztującego kilkanaście dolarów sprzątacza żywego tysiąckrotnie głupszym, kosztującym kilka milionów dolarów sprzątaczem zrobotyzowanym. Nie za dobra transakcja – bądź co bądź Afryka i Bliski Wschód dostarczają ludzi do pracy w dowolnych ilościach, więc jeśli sprzątacz się, z przeproszeniem, zepsuje, ma jeszcze kilkunastu braci, którzy mogą podjąć miotłę z ziemi. Dużej części Afrykanów trochę ciężko jest wytłumaczyć samą koncepcję pracowania, zamiast strzelania do innych i odbierania im dóbr/pieniędzy, ale Arabowie pracują, jak najbardziej. Są tani. Jest ich dużo. Są niezbędni.
A gdyby robot kosztował kilkanaście dolarów? Erm… jak?
Co się składa na koszt obecnego prototypowego robota? Koszty badań – gigantyczne. Koszty materiałów i elektroniki – stosunkowo niskie. Koszty wytworzenia go przez ludzi – znowu niemałe. Koszt badań zamortyzowałby się ładnie przy produkcji takich maszyn w ilości milionów, nie w ilości jednego-dwóch. Dochodzi jednak olbrzymi bagaż finansowy w postaci serwisu i konserwacji. Zamiast pracowicie roztrząsać wszystkie składowe ostatecznej sumy wydrukowanej na metce, wyobraźmy sobie świat, w którym wszystko to robią maszyny. Jedną z wypełnionych leniuchującymi ludźmi utopii Lema. Maszyny wydobywają surowce, przetwarzają je, tworzą elektronikę, produkują kolejne maszyny, zapewniają im serwis i konserwację, zaś przy poważnych awariach wycofują je z użycia i zastępują nowymi. Ile w takim systemie kosztuje robot? 0$. 0GBP. 0PLN. Nic. To jest cykl autonomiczny, w którym ludzie właściwie nie uczestniczą, wszystko robi się samo. Robot za 0$, pracujący bez odpoczynku przez 24 godziny na dobę, nie potrzebujący wakacji, dni wolnych, w razie „choroby” zastępowany natychmiast nowym, taki robot przebija ekonomicznością arabskiego imigranta. W całej Europie niskopłatni imigranci stają się całkowicie zbędni. Oczywiście wybucha monstrualna wojna domowa, być może z interwencją USA, być może z interwencją krajów arabskich (które wówczas powinny już mieć z dwudziestu żołnierzy na jednego europejskiego i które nie mają problemów typu „jeśli strzelę do kolesia, który właśnie rzuca we mnie granatem, będę przez pięć lat ciągany po sądach”) i w tej wojnie Europa może się jakoś opamiętać, wyjść ze spirali zmierzającej do całkowitego zatarcia śladów jej istnienia.
Następną możliwością jest długowieczność, przedstawiona choćby przez Waltera Jona Williamsa w powieści „Aristoi”. Żyjemy coraz dłużej, to fakt. Jeśli się nad tym zastanowić, nie istnieje żaden sensowny powód dla którego nie mielibyśmy żyć wiecznie. Dla którego nie mielibyśmy regenerować kończyn, komórek nerwowych, serca. W końcu dla którego nie moglibyśmy hodować ciał w zbiornikach i przeprowadzać się do gotowych „powłok” („Modyfikowany Węgiel”, Richard Morgan) samymi mózgami. Skoro ludzie ciało potrafi wybudować mózg, potrafi go też zregenerować. Skoro ręka może powstać oryginalnie, nie ma powodu, dla którego niemożliwością miałoby być nakazanie ciału odbudowania jej. Ciało ludzie powstaje wewnątrz innego. Wedle zasady, mówiącej, iż coś, co się zdarzyło jest możliwe, ciało ludzkie może powstać. Skoro może powstać w jednym miejscu, może i w innym. Prędzej czy później będziemy w stanie je zbudować, jak budujemy samochody. Istniejąca już technologia drukarek trójwymiarowych obiecuje w niedługim czasie zdolność budowania całych organów wewnętrznych. Czemu by nie całego ciała, zaprojektowanego na holowyświetlaczu biokomputera? Zachodnia cywilizacja stałaby się w dużej mierze nieśmiertelna. 2+1 przestałby być ciągiem zbieżnym do zera, bo kiedy 2 nie podlega śmierci, 1 jest czystym przyrostem. Byłby to ciąg rozbieżny do nieskończoności. To też daje Europie możliwość przetrwania.
Co ważne – żadna z omówionych technologii nie jest wzięta z krainy niby-niby. Mamy je na wyciągnięcie ręki, może nie w przedziale dziesięciolecia, ale kilkudziesięciu lat. Można spokojnie i bezpiecznie powiedzieć, że te technologie zaistnieją. Być może za późno. Być może powstaną w katolickich Stanach Zjednoczonych (Latynosi przeciez odziedziczą je po wymierających Amerykanach) i zostaną całkowicie odrzucone przez muzułmańską, średniowieczną Europę, zajętą głównie wojnami, kamienowaniami i niszczeniem bluźnierczych resztek po zasiedlających kiedyś ten kontynent sługach Szatana. Być może nie, być może przybędą na sam czas. W tę, czy w tę, samo ich pojawienie się na horyzoncie czyni matematyczno-ekonomiczny dowód na bliską zagładę naszej cywilizacji mniej pewnym. Oczywiście nie miejsce tu i czas na rozważanie jak wyglądałoby społeczeństwo z lewackiej utopii, w którym wszyscy są bezpieczni, nikt nie musi pracować i nikt nie umiera. Zrobił to Lem w „Bajkach Robotów”. Czyżby nasze jedyne wybawienie od nieuchronnej zagłady biologicznej prowadziło wyłącznie do… zagłady intelektualnej całej cywilizacji rozumu? I to pytanie naprawdę ostatnio nie daje mi spokoju: czy potężny nowotwór nowej barbarii, czy to występujący pod bezkierunkową i chaotyczną postacią afrykańskiego amoku mordowania i niszczenia, czy też pod bardzo skupioną i chyba jeszcze bardziej amoralną postacią muzułmańskiego kultu śmierci i mordu… czy ten nowotwór może w ostatecznym rozrachunku być ratunkiem? Nie dla nas, nie dla kultury zachodu, ale dla człowieka, dla ludzkości? Kiedy czytam Bajki Robotów, kiedy czytam opis Bogotronu, widzę, że to się musi zdarzyć. Musi, to jest nieuchronne. Kiedy człowiek przestanie być zmuszony do pracy i rozwoju – zdegeneruje się całkowicie, do zera. Być może nadchodzący pożar, rysująca się perspektywa utopienia wszystkiego, czym kiedykolwiek byliśmy w morzu krwi jest jakąś reakcją obronną tego gatunku?